To było w lutym. Pakiet startowy na Bojko Trail. Ukraina – pierwsza edycja biegu organizowanego przez ludzi od Ultra Janosika, którego biegamy zimą od kilku lat. Aż podskoczyłem z radości bo kilka razy mi się już przez ekran przewinęły informacje o tej imprezie. To był pakiet na bieg na dystansie 40 km… Kurcze, paszport stracił ważność. I już schody.
…a trzeba było wtedy odpuścić, zrzucić na urzędników, że się nie wyrobili, że za długo i niestety, ale bez paszportu przecież nie pojedziesz, nie męczył byś się tak teraz, aleś jest głupi!
I ruszyła maszyna organizacyjna bo to przecież nie jest jakiś wypad na kilka godzin biegania, a jazda na cały weekend. Żdeniewo na Ukrainie to malutka wioska, do której na jeden weekend zjedzie się kilkuset biegowych wariatów, kolejne kilkadziesiąt (a może kilkaset) osób z obsługi/wolontariuszy i kibice. Mam ten komfort, że nie muszę się martwić o sprawy organizacyjne bo mam najlepszą kierowniczkę techniczną na świecie. „Kochanie, hotel zarezerwowany, będziemy mieszkać 200 m od biura zawodów, startu i mety. W hotelu mamy pełne wyżywienie, basen saunę i inne takie. Jak przybiegniesz to będzie jeszcze czas na relaks.”
…a trzeba było się nie przepisywać na 80 km tylko spokojnie pospać do 9.00 i wystartować o 10.00 na te 40 z pakietu urodzinowego. Już byś teraz wygrzewał kości w saunie i popijał lokalne specjały… aleś Ty głupi!
Jest Paweł! No to się pakujemy. Z kolegą z internetowej grupy wsparcia zabraliśmy się do Przemyśla, gdzie organizator zapewnił nam parking i transport autokarami do Żdeniewa.
…Patrz, on ma takie sandałki jak Gniewko, i nawet wygląda jak Gniewko. – Gniewko ode mnie odgapił te sandałki.
Fajnie się zaczyna, świetni ludzie, sprawdzanie listy obecności. Jeszcze nie ruszyliśmy, a już jest wesoło (to chyba jakaś stresowa reakcja obronna, wyparcie tego co nas czeka następnego dnia).
Na granicę dotarliśmy ekspresowo. Lewym pasem mijając długi ogonek oczekujących na odprawę samochodów przejechaliśmy przez Polską granicę i tu się zaczęło. Pamiętam jak 30 lat temu z rodzicami jeździliśmy do Bułgarii na wczasy – tym samym przejściem granicznym. Mam wrażenie, że nic się nie zmieniło… Nie ma sensu komentować bo to tekst o bieganiu, a nie o ukraińskich celnikach.
…a trzeba było odpyskować coś tej celniczce to może by zatrzymała autobus na 48h na granicy i teraz byś się tak nie męczył głupku…
Nasze Bieszczady są piękne i ilekroć się w nie wypuszczamy to się nimi zachwycamy. Te ukraińskie mają wszystkiego więcej. Jest ich więcej, są wyższe i mają więcej kolorów i są przepiękne. I jutro będziemy po nich biegać…
Na miejsce dotarliśmy z przygodami na godzinę przed planowanym zamknięciem biura zawodów. Odebraliśmy pakiety (pierwsza znajoma buzia z czerwoną szminką – Ania z Mam Wybiegane). Teraz szybko ogarnąć przepak, o 23.00 na odprawę, zjeść śniadanie przed snem bo później nie będzie czasu (przypomina się scena z kultowego polskiego filmu) i może uda się złapać trochę snu przed startem. Wszystko poszło zgodnie z planem i przed północą już grzecznie drzemaliśmy.
2:00 budzik – szlak! No to się zaczyna. Ogarniamy się z Pawłem, na dowidzenia buziak i kopniak od kierowniczki technicznej i idziemy. A można było polecieć te 40 to byśmy sobie jeszcze słodko spali.
2:45 – Cześć Rysiu! Krzyczy Janek z Kolbuszowej. Nawet Krokodylki dotarły na Ukrainę! Ale super! Gdzieś tu powinien być też Michał Weź Rusz Tyłek. Siedzi w Żdeniewie już kilka dni, znaczył trasę i straszył błotkiem. Jest i Seba z Dzikich Mustangów! Same wariaty! Super!
3:00 – trzy, dwa, jeden, START. Polecieliśmy delikatnie pierwsze kilometry po pseudoasfalcie, potem wąskie gardło przez mostek i w górę. Rysiek, damy radę? Paweł, patrzyłem na profil trasy. Wygląda na łatwiejszy niż na Rzeźniku, a jest trzy godziny dłuższy limit czasowy. Myślę, że spokojnie damy radę
…się kurna naucz patrzeć na profile, łatwiej niż na Rzeźniku, hahah głupi jesteś, przepisałeś się to teraz zapierdzielaj pod tę górkę i nie marudź…
W ciemności mrugają światełka, mijamy kolejne szarfy, współbiegacze tasują się, jedni się ubierają, inny rozbierają, rozkładają kije, składają kije. Truchtamy pod górkę. No i Pikuj… Przede mną poznany w autobusie Grzesiek/Paweł (już nie pamiętam które imię na numerze startowym miał przekreślone). Mówił coś o tym, że biega w butach inov8. No ładne, takie czerwone, ślicznie pasują do tych białych wysokich skarpet. Mogę im się dokładnie przyglądnąć bo mam je przed oczami! Chłopak jest jakiś metr przede mną, a jego buty są na wysokości moich oczu! I tak wspinaliśmy się jakieś 3 kilometry. Na rozgrzewkę mamy najwyższy szczyt Bieszczadów – 1408 m n.p.m. Podobno są z niego piękne widoki. Podobno, bo jak dotarliśmy na górę to pizgało wiatrem tak, że nawet Paweł, który jest z Kielc czuł się niekomfortowo. Na szczycie selfiaczek z figurką i lecimy dalej bo limity czasowe gonią.
Mamy w nogach 10 km, a pierwszy punkt kontrolny jest na 22 km na połoninie. Się napijemy, ugryziemy coś i polecimy dalej. Troszeczkę się pogubiliśmy, ale na szczęście miałem wgranego tracka w zegarek, więc szybko wróciliśmy na szlak. Niestety włączyło się „niechcemisię”. Te teksty kursywą pisane, to mój mózg wkurzony i wyśmiewający mnie na trasie w ciężkich chwilach.
… spokojnie, w Roztokach na punkcie możesz zejść z trasy i nie męczyć się To już i tak 40 km czyli to na co się pisałeś i to na ile Cię teraz stać. Po cholerę w ogóle tu przyjeżdżałeś miesiąc po Rzeźniku z którym sobie nie poradziłeś. Głupiś jest, nie dasz rady…
Pokonywanie kolejnych kilometrów było mordęgą. Wiatr chciał nas pozrzucać z grani, z której widok był tak niesamowity, że mimo paskudnych warunków co chwilę ktoś z nas się zatrzymywał, żeby zrobić zdjęcie albo choćby popatrzeć na to przez chwilę. Było pięknie, było przeraźliwie, było słonecznie, było bardzo wietrznie. Brakowało tylko deszczu, który pewnie by lał dokładnie w poziomie i oczywiście prosto w pysk! Paweł zniknął mi gdzieś z przodu, lecę za kimś w niebieskich kompresach. Dobre tempo i nawet można sobie poskakać po tych skałkach. Kurde te buty od Flekmusa są niesamowite. Może nawet uda mi się w nich przebiec całość nie zmieniając na Speedcrossy, które czekają w przepaku. O, jest Żurawka. Na grani przede mną pojawiło się kilka namiotów. Jest woda i pomarańcze i banany i Paweł też jest. Fajnie, że chwilkę zaczekał. Uzupełniamy płyny w bukłakach i bidonach, zgarniamy jeszcze Sebę i lecimy dalej. 22 km w nogach. Teraz będzie raczej w dół. Następny punkt kontrolny w Roztoce. To będzie około 38 km. Po drodze odzywa się boląca noga.
…zamiast siedzieć na dupie i biegać czasem po płaskim to nosi Cię po górach. Tejpy ładnie wyglądają i może coś pomagają, ale nie powinieneś przeginać z tym bieganiem. Głupi jesteś!
Paweł, jeśli mi ten ketonal nie pomoże, to nie nabiegam się dzisiaj. Łykam pierwszą tabletkę. Tak, wiem, to nie jest mądre. Uśmierzać ból jak organizm sygnalizuje, że coś jest nie tak? Akurat w tym przypadku akceptowalne. Mija 15, 30 minut i kolanko boli na zbiegach i nie ma frajdy. Mimo zabiegów i plastrów naklejonych przez Grzegorza trzeba uważać, a tu ciągle w dół i to tak konkretnie. Punkt kontrolny powinien być już lada chwila. Po drodze mijamy Sebę, który jednak podejmuje decyzję, że nie ogarnie dzisiaj tych 120 kilometrów. Noga nie pozwala. Przykro mi okropnie bo wiem co chłopak czuje. Jest cmentarz, jest strumyk, jest droga z pseudoasfaltem. Przyłącza się do nas Piotrek z Olsztyna. Pogadaliśmy o Stali Mielec, żeby zabić trochę czas (kurde dumny jestem, że jestem spikerem na tym stadionie). O, jakiś motocykl jedzie, ale śmierdzi, na czym on jeździ?? O, turystki jakieś, faaaaajne hi hi. Może już by było na tyle tej górki? Pobiegał bym coś, a taki jeden mówi, że pod górkę się nie biega, a się słucham doświadczonych. Gdzie to jedzenie! Już 40 km, a punktu nie widać! Ultra biega się głową, a nie nogami. Tak tak, to głowa ma dobrze pracować i to z głową trzeba sobie radzić. Trzeba pamiętać o piciu co chwilkę, o jedzeniu i tylu różnych innych sprawach niż poruszanie nogami lewa prawa lewa prawa…
…przynajmniej nie zapomniałeś tym razem o viscoplaście matole. Nie będziesz cierpiał pod prysznicem jak już Cię z punktu zwiozą bo przecież nie dobiegniesz tego dzisiaj…
Jest Roztoka! Są nasi! Polscy ratownicy. Dzień dobry, czuję się świetnie i nie będziemy dzisiaj raczej się już widzieć. O! Mirmił! Mielec na Ukrainie! Jak ja się cieszę! Znajome, swojskie buzie na punkcie kontrolnym. Ten wredak założył się z Martą (gratulacje, śliczny pierścionek), że nie dobiegnę do mety. O stówę się założył! Czekaj kurna ja Ci pokażę! Paweł! Uzupełniamy płyny i lecimy. Jeszcze tylko herbatka z prądem i mogę się zmierzyć z tym co przed nami. A przed nami Ostra Hora (1405 m n.p.m.) 800 m w górę na 4 kilometrach! Będzie wpierdziel! Na szczęście za około 10 km mamy kolejny punkt kontrolny. Limit goni, ale wszystko wydaje się być pod kontrolą. Chyba nawet przestała mnie wreszcie boleć noga, więc pełni nadziei na ukończenie tej mordęgi opuszczamy Roztoki.
Ale tu jest pięknie. Po jagody nawet nie trzeba się schylać. Z lasu wypada Daniel. Ej, odwalcie się od moich jagód! Kto Wam pozwolił! Biegać, a nie żreć! Przed Wami jakieś 4,5 kilometra. Dwa trawersiki, a potem ostro w dół i trochę łagodnego w dół. Dwa trawersiki… Trzeba było odnieść te trawersiki do nazwiska tego Daniela 😛 Było ich chyba z sześć, a potem po drodze na dół przełączyło się we mnie coś. Jakby mi ktoś podpiął drugi akumulator. Nie powiem, że była petarda i biegłem szybciej i szybciej. Po prostu wystarczyło, że biegłem i sprawiało mi to radochę. NARESZCIE! Tylko dlaczego tak późno.
…szlak! Wygląda na to, że jednak dobiegniesz, ale i tak jesteś głupi! Normalni ludzie nie biegają tylu kilometrów.
Plany był taki, żeby dobiec do Perełuki na 50 kilometrze, gdzie wbiegało się na dwudziestokilometrową pętlę i na nią nie wbiegać, tylko polecieć w dół te ostatnie 10 kilometrów. Taki plan w głowie układał mi mój wredny mózg. Zaczął od 15 kilometra i znęcał się nade mną aż do Roztoki. Powiedziałem sobie, że przepisałem się na te 80 km bo przegrałem ze sobą na Rzeźniku, a na 2018 rok plan był taki, żeby zrobić 80 km. Skończ to dzisiaj Rysiek i nie zapisuj się już więcej na nic dłuższego niż 20-30 km. Przecież później to już nie jest nawet przyjemne. Bolące nogi, odciski na stopach, poszarpane ciuchy, brudne buty, przetarte brodawki, wyschnięte przez kilka kolejnych dni usta, rozstrojony żołądek, mega zakwasy i chodzenie po schodach tyłem. Skończ to dzisiaj bo sobie nie wybaczysz, że znów odpuściłeś.
Jest Perełuka. Jest pomarańczowy namiot. Wybiegamy z lasu i słyszymy dźwięk dzwonka i krzyki „Rysieeeeeek, dawaj dawaj Prezes”. Zabiegani Mielec na Ukrainie na punkcie kontrolnym!! Uwielbiam tych ludzi!! Oni też dostali niezły wpierdziel pomagając tym setkom biegaczy, którzy w tym miejscu byli po dwa, a niektórzy nawet trzy razy. Dzięki temu jesienią na Półmaratonie Love’Las, który organizujemy będzie jeszcze lepiej. Zbieramy doświadczenie!
Jest przepak. Zmieniać buty? Nie ma mojego worka? Przecież dawałem zaraz po Pawle, a jego worek jest. Na szczęście koszulka Zabieganych prześwitywała przez worek i szybko udało się go znaleźć. Ktoś napisał na nim zły numer, a ja nie sprawdziłem (kolejna nauczka na przyszłość). Wyrzucam z plecaka śmieci i pakuje do niego całe jedzenie jakie mam w przepaku. Żele SiS (nie wiem co oni do nich ładują ale niosły mnie niemiłosiernie i pyszne są), szoty magnezowe (ani jednego skurczu nie miałem przez całe 80 km), i żelki! Uwielbiam żelki! Alejkę z żelkami w Lidlu omijam szerokim łukiem bo to jest jedyna rzecz, przed którą nie jestem w stanie się powstrzymać. Kiedyś doszedłem do wniosku, że chyba dlatego biegam, żeby móc jeść żelki bo jem je tylko na zawodach. Próbowaliście kiedyś zalać żelki bimberkiem? OK. jeszcze przemyję twarz i ręce (kurcze, ale mam soli za uszami). Lecimy bo Paweł już gotowy i popędza mnie. Jeszcze „tylko” 30 km i mamy sporo czasu. Przed nami jednak Ściana Płaczu…
Pętelka 20 kilometrowa zaczęła się bardzo sympatycznie. Droga lekko nachylona w dół i tak przez około 5 km. W sumie mogliśmy tam sporo nadrobić, ale przecież jeszcze dostaniemy ostro w kość, więc ostrożnie rozkładamy siły. Jest wodospad.
… pięknie tu, zostańmy, popływajmy, schłodzisz sobie ten głupi łeb i ktoś niech po nas tu przyjedzie.
SMS – dostałam sms z meldunkiem. Śledzę wyniki – wrzucają w Internet, więc widzę jak się meldujecie na punktach. Kocham Cię i ściskam.
Kolejny SMS – Renata, Ola, Madka, Bonku z Adą, Twój Fifi i Dzidzia przekazują moc. Przesyłam im na bieżąco info bo dopytują o Was.
To było jak petarda, jak baton energetyczny z dodatkową kofeiną. Nie wyobrażam sobie jechać na zawody bez tego wsparcia. Już wiele razy tego typu wiadomości, krótkie rozmowy telefoniczne pchnęły mnie do przodu z miejsca, z którego nie byłem się wstanie ruszyć.
Gdzie ta Ściana Płaczu? Hmm pewnie gdzieś w tych krzakach. Przedzieraliśmy się wąską ścieżką po skałach i korzeniach. Na czworaka pełzając między powalonymi drzewami i nagle wstążka po lewej, a kolejna kilka metrów wyżej na niemalże pionowej ścianie.
Mhmm to chyba to. 300-400 metrów pod górę. W sumie ten kilometr zajął nam prawie godzinę, ale na końcu się lekko biegło. Nogi same już niosły. Sporo płaskiego lub delikatnie pofalowanego szlaku. Do końca pętelki tylko 5 km i ciągle w dół. Właśnie łamię swój najdłuższy życiowy dystans z pechowego Rzeźnika (67 km). Zemściłem się! Jak mnie wylosują to pojadę do tej Cisnej w 2019 roku i rozwalę tę trasę i wpadnę na metę pod limitem!
… ej miałeś już nie biegać dłuższych niż 20-30 km. Ty serio jesteś głupi!
Widać znów ten pomarańczowy namiot. Na drzewie kartka z logo Bojko i jednym z tekstów które pisała Ania – rozbawiały mnie przez całą trasę – Głodny? Risotto czy barszczyk? Jest Łukasz, jest Iwona i Borówa. Jak ja się cieszę, że to już koniec. Jeszcze tylko 10 km. O, Michał! nie leż! Biegnij! Mam czas – mówi Michał. Jeszcze tylko 10 km i koniec i zimne piwko i ten najcięższy w mojej kolekcji medal. Wypocony, wybiegany i wymęczony.
Lecimy! Może uda się nie wyciągać czołówek. Może jeszcze będzie jasno. Mija nas wolontariuszka wracająca na punkt. Ależ ona zapierdziela pod górę!! Macie jeszcze jakieś 45 minut w dół lasem po błotku, a potem 3,5 kilometra asfaltem do mety. Asfaltem? Bleeeee, nie lubię asfaltem… Na asfalcie łapiemy oddech.
Z przeciwka jedzie jakiś srebrny dostawczy Mercedes. Powolutku kluczy między dziurami w pseudoasfalcie. O, ma polskie blachy. O! mieleckie! RMI! Macham nie widząc jeszcze kto tam w środku jest! Przecież mam na koszulce napisane MIELEC to pewnie poznają. Zatrzymuje się, wyskakuje z niego Mirmił i z uśmiechem do mnie: dawaj stówę! Na pewno zszedłeś z trasy! Wygrałem! Ja: a dupa! Przegrałeś! Mam do mety 2 kilometry i właśnie kończę tę masakrę! Wracam z tarczą! Mirmił: szlak! Ale się cieszę! Lecisz dalej!
Jakiś Ukrainiec idzie z butelką szampana – Gratulacje! Chce nas nim oblać, ale nie pozwalamy jeszcze. Jeszcze nie skończyliśmy. Kurna, gdzie jest ta meta! Ileż jeszcze tego asfaltu! Dlaczego jeszcze nic nie słychać! JEST! Biegniemy, żeby siary nie było. Na mecie są wszyscy! Teraz siedzę i pisząc to mam ciarki i łzy pchają się do oczu. To był piękny widok na który czekałem 18 godzin i 40 minut!!
Sławek – główny organizator: skakać na mecie Ci się zachciało? Za krótki bieg chyba wybrałeś. Obok wbiega na metę gość z dystansu 120 km. Do pełnego sukcesu musi jeszcze zaliczyć test Bojko – bimber i pasiorem na dupsko. Teraz z dumą może założyć ten pas, który ja będę zakładał za rok… Czas na świętowanie.
Jagódka – dziękuję Ci za ten prezent, ale następnym razem może jeśli pakiet startowy to na dyszkę co? (nie słuchaj go, to pisał mój wredny mózg co nie lubi biegać). Bez Ciebie by mnie tam nie było
Paweł – jesteś fantastycznym partnerem biegowym. Dziękuję za te wspólne ponad 80 kilometrów.
Zabiegani (zwłaszcza Łukasz, Iwona i Paulina bo byliście tam na miejscu) – dziękuję, że jesteście bo w grupie siła i dajecie mi niesamowitego kopa do kolejnych startów i do tego, żeby zarażać naszą pasją coraz to nowych kolejnych pokręconych pozytywnych ludzi.
Mirmił – dzięki za ten zakład. Podziałał niczym „co, ja nie dam rady? Potrzymaj mi piwo!
Flekmus – te buty są świetne. Nr konta już mam, więc przelew niebawem wyślę.
#bojkotrail